Ciszej. Tu wszystko ma puls, którego nie trzeba nazywać. Leżę w półcieniu, a rozpięta sukienka nie zakrywa już nic. Tkanina spoczywa u moich bioder, jakby sama zrozumiała, że to skóra ma być widoczna, rozświetlona miękkim światłem. Moje piersi są odsłonięte, pewne, spokojne — nie w prowokacji. Paski na udach przylegają, jakby znały rytm mojego ciała. Każdy ich nacisk przypomina, że kontrola może być przyjemnością, zwłaszcza wtedy, gdy jest moja.
Komentarze płyną, gorące, niespokojne, jak oddechy tuż przy mojej szyi. Wciągam je powoli, pozwalając im dotknąć mnie tylko tam, gdzie ja wybiorę. Ich pragnienia są wyczuwalne nawet bez słów — przekraczają ekran, jakby chciały otulić moją skórę. A ja czuję ich napięcie. Smakuję je. I zatrzymuję wciąż w tej granicy, którą tylko ja mogę przesunąć.
Nie muszę nic robić. Wystarczy, że istnieję tu, tak odsłonięta, tak pewna. A ty… czujesz to, nim ja to wypowiem. Wiesz, że najwięcej dzieje się tam, gdzie jeszcze nic nie zostało dotknięte.