Kto pamięta film Kingsajz i ten kadr.
Poranek sączył się powoli przez szczelinę w zasłonach, jakby nie chciał zbudzić ciszy, która jeszcze otulała pokój. Ciepłe światło słońca muskało skórę delikatnie, jak pierwszy szept po nocy – nieśmiały, ale obietnicą pełen. Pościel, rozgarniana przez leniwy oddech snu, oplatała ciało jak mgła – miękko, niewidzialnie, z czułością.
Leżała spokojnie, jakby czas przestał istnieć. Linia jej pleców – łagodna, harmonijna – prowadziła wzrok ku horyzontowi bioder, gdzie światło i cień igrały ze sobą w niemym tańcu. Cisza poranka miała smak intymności – tej, która nie wymaga słów, tylko obecności.
Powietrze pachniało snem, ciepłem skóry i czymś jeszcze – czymś niedopowiedzianym, zawieszonym między jednym uderzeniem serca a drugim. Jak w filmie, gdzie każde ujęcie trwa chwilę dłużej niż powinno – właśnie po to, by zdążyć poczuć wszystko.
Sweet. 🤫